czwartek, 9 września 2010

Enterram-se os mortos e alimentam-se os vivos

To było chyba ze cztery lata temu. Piękny, bardzo ciepły dzień, rozpięty płaszcz i niesforne słońce ślizgające się po granicie i marmurze. Wszystkich Świętych, cmentarz. Łapię się na myśli, że pewnie taka pogoda to codzienność o tej porze roku w Hiszpanii, Portugalii, ale przecież nie u nas.
1 listopada 1755. Lizbona. Ranek. Miasto już wstało, mogły się zapełniać kościoły, ulice, dzień świąteczny powinno się spędzać z innymi, ciągnie wtedy do ludzi. Czy wtedy też było tak piękne słońce?. W domach jednak mógł panować chłód rozpędzany wesołym ogniem pyrkającym w piecach i zamkniętym w lampach. Jedno z najtragiczniejszych trzęsień ziemi w historii ludzkości. 9 stopni w skali Richtera. Miasto złożyło się jak domek z kart, pękały domy, w ziemi tworzyły się ogromne wyrwy. Potem przyszedł pożar, niszczył to czego nie zdążyła zniszczyć ziemia. Przerażeni mieszkańcy chcąc schronić się w porcie nad Tagiem nie spodziewali się, że fala tsunami o wysokości 20 metrów zaleje całe nadbrzeże i centrum Lizbony.  Sebastião José de Carvalho e Melo premier królestwa Portugalii zarządza natychmiastową odbudowę miasta, wygaszenie pożarów , grzebanie zmarłych i pomoc rannym. Baixa – szerokie, prostopadłe ulice, dzielnica wybudowana na gruzach, przykład neoklasycyzmu w projektowaniu urbanistycznym. Miasta dotknięte tragedią ciągną mnie do siebie, szukam w murach i na ulicach śladów życia, śladów złamania i przebudzenia się. Baixa robi wrażenie, ale dla mnie nie ma w niej ruchu, nie ma w niej czegoś prawdziwego, jest czymś sztucznym, pomysłem, a nie życiem. Sklepy, kawiarnie, pełno ludzi na ulicach – tych prostopadłych i szerokich. Takich na których nie można się zgubić. Ale ciężko jest przytulić się do tych murów, dotknąć ich i poczuć historię. Tak jak tę historię czuję się w jedynej zachowanej po trzęsieniu ziemi, zbudowanej jeszcze przez Maurów Alfamie. Jak czuję się ją w Belém.
Lizbona doprowadzała mnie do szału. To znak, że coś mi się podoba. Kiedy jestem spokojna, zapamiętuję jedynie śliczne obrazki, ale nic nie wpada mi w serce. Tam miałam ochotę rzucić się do Tagu i już nie wypływać. Albo nic mi się nie podobało, albo podobało mi się wszystko. Każdego dnia czułam coś innego. Nie byłam łatwym towarzyszem podróży – U. namęczyła się ze mną nielicho. Wkurzał mnie upał i muchy, tysiące turystów, tysiące zdjęć robionych przez U. Nie czułam tych żółtych tramwajów, co więcej kiedy zobaczyłam, że starsi mieszkańcy z siatkami zakupów nie mogą do nich wsiąść ze względu na turystyczny tłok zapałałam żądzą mordu :). Denerwowały mnie te śliskie ulice i cały czas miałam wrażenie, że zaraz skończę w gipsie. Od wind uciekałam jak najdalej. No dramat po prostu. Ale serce mi miękło kiedy słyszałam rozmowy pań idących za nami w Alfamie, które swobodnie przez szerokość ulicy wymieniały jakieś uwagi o życiu i sąsiadach, kiedy w autobusie w uspokajanie płaczącego dziecka zaangażowała się cała gromada ludzi łącznie z nami. U. pokazywała dzieciakowi język, starsza pani ciężarówkę za oknem, ja potrząsałam jakąś butelką, pan z naprzeciwka wyjmował coś z kieszeni. I było fajnie. Kiedy w Belém trafiłyśmy do jakiejś knajpy z wypisanym menu po portugalsku długopisem na kartce i w planach miałam już wybranie pierwszego dania z listy bo nazwa ładnie wyglądała, ale pani kelnerka coś niecoś jednak po angielsku mówiła. Kiedy mijałyśmy gwiżdżących robotników. Ot ludzie, ot życie. I to właśnie jest piękne. Kiedy miasto żyje a nie jest jedynie zbieraniną pięknych, zapierających dech w piersiach, ale pustych, wykorzenionych murów.

A pod pomnikiem Odkrywców nie mogłam przestać gapić się w rzekę. Bo żadne miasto, nawet moja ukochana Warszawa nie może się u mnie równać z kawałkiem lasu, pola czy wody.

1 komentarz:

Uschi pisze...

ojtam. ja robię tyle zdjęć, bo chce mieć coś zachowane na czas, kiedy moja pamięć już całkiem odmówi współpracy.

a Lizbona jest niesamowicie niejednoznaczna. nie jest piękna banalną urodą. jest jak kobieta, która ma "to coś", mimo pozornej nieatrakcyjności.