wtorek, 1 marca 2011

Myśmy rebelianci

"Łukaszenka torturuje" - taki tytuł zobaczyłam, kiedy idąc do pracy przechodziłam obok kiosku. Wywieszona w witrynie Gazeta Wyborcza informowała o warunkach, w jakich przetrzymywani są przeciwnicy polityczni prezydenta Białorusi.

Czy 60 lat temu jakakolwiek gazeta była w stanie napisać o torturach i katowaniu więźniów na przykład na Rakowieckiej? I w tysiącu innych miejsc w całej Polsce? O mordowaniu, zastraszaniu rodzin, planowym niszczeniu dobrego imienia, niszczeniu tradycji, wiary, kultury ludzi, którzy byli zaangażowani całym życiem w walkę o wolną Polskę?

Nie była, bo normą jest to, że reżim nie wspomina o swoich przewinieniach.
Dlaczego zatem dzisiaj, w wolnej Polsce jedna z największych gazet również się o tym nawet nie zająknie?

Kiedyś zaraz po studiach pracowałam jako ankieterka. Praca była ciężka, bo trzeba było przekonać obcych przecież mi ludzi do współpracy :). Ale udawało się. Pewnego dnia trafiłam na starsze małżeństwo - pani była byłą baletnicą, kobietą pełną życia i ikry - opowiadała barwnie i bardzo ciekawie. Pan siedział cicho z boku, ale kiedy się odezwał (a ankiety dotyczyły czasu pracy) wiedziałam, że zrobi na mnie wrażenie dużo większe niż jego żona. Powiedział bowiem cicho: "Proszę pani, ja miałem problemy z zatrudnieniem bo byłem w AK" I zaczął swoją opowieść, która tak naprawdę cały czas jest we mnie.

Dlaczego to wszystko piszę?

Bo dziś po raz pierwszy obchodzony jest Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych.
Dziś można znaleźć obok siebie, blisko - pomnik, tablicę, grób. I zapalić znicz.
I podziękować im za to, że chcieli, że wytrwali.
Tak po swojemu. Oni to na pewno usłyszą.

sobota, 26 lutego 2011

Nie płaczcie matki, to nie na darmo?

Na Cmentarz Bródnowski wchodzimy z U. z reguły od Odrowąża. Jesteśmy tam często – najpierw odwiedzamy mojego dziadka, potem idziemy do rodziców i brata mojej babci. Po spotkaniu z rodziną droga wolna – kiedy nie mamy nic pilnego w planach, najczęściej spacerujemy sobie alejkami i patrzymy na płyty nagrobne. Czasem, choć zdarza się to rzadko, bo miejsce położone jest daleko, dochodzimy do  Pomnika Więźniów Politycznych Straconych w Latach 1944-1956. W miejscu tym przez wiele lat skrycie grzebane były osoby zamęczone w ubeckich katowniach. Rodziny nie otrzymywały informacji o miejscu pochówku, a miejsce w żaden sposób nie było oznaczone. Wręcz przeciwnie -  ówczesna władza zadbała o to, żeby było tam wysypisko śmieci i szalety. O tym, co kryje to miejsce, rodziny ofiar dowiedziały się dopiero w latach siedemdziesiątych. W latach osiemdziesiątych usunięto szalety i postawiono brzozowy krzyż, który jednak szybo został zniszczony. Pomnik został odsłonięty w 2001. Oglądam sobie czasem zdjęcia z tej uroczystości, czytam relacje. Twarze osób, które przeszły przez stalinowskie więzienia, wypowiedzi rodzin. „Tatusia zamordowano w ’45. Wychowywał nas w duchu patriotycznym. Wszyscy byliśmy w Szarych Szeregach” – staram się trzymać prosto, ale kiedy słyszę tą delikatną pieszczotę w wypowiadanym słowie „tatuś”, tę tęsknotę i żal, coś mi się skręca w węzeł.

Wczoraj nawet nie usiłowałam go rozsupłać, płakałam jak dzieciak, kiedy oglądałam scenę nocnego pochówku osób zamordowanych w gdyńskiej masakrze Grudnia ’70.  Film „Czarny czwartek” główną bohaterką czyni  żonę jednego ze stoczniowców – jesteśmy z nią od pierwszego do ostatniego kadru. Ta rodzina to nie „wrogowie systemu” – ot, zwykły chłopak i dziewczyna z trójką dzieci i nowym mieszkaniem, w którym a to pomalować szafkę trzeba, a to rozwiesić pranie w suszarni. A o polityce dowiedzieć się z słuchanego radia. Jednak ta polityka otwiera drzwi ciężkim kopniakiem, kiedy chłopak pakując do kieszeni kanapki leci na pociąg, a potem ginie zastrzelony na gdyńskim peronie.  Ten film nie pozostawia złudzeń – mogłeś żyć na uboczu, po swojemu, zajęty rodziną i domem, a i tak oni cię złapali i zadeptali. A potem twoją rodzinę nazwali bandytami. Ot, tak.  

Ten film pokazał coś jeszcze – to, jak brudziło uwikłanie w system po stronie władzy. I chociaż U zwróciła mi uwagę, że jest to chyba jeden z nielicznych filmów o naszej współczesnej historii, w której występują postaci względnie pozytywnych przedstawicieli systemu – jakiś pomagający milicjant, czy przedstawiciel prezydium z ludzkim podejściem, to jednak boleśnie widać, że są w historii takie chwile, gdzie nie wystarczy być względnie pozytywnym, bo historia w takich momentach nie lubi względności i staje się jak stal dosłowna i precyzyjna w ocenach. Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam. Owszem, każdy pewnie zna opowieści o dobrych Niemcach podczas II wojny światowej, ale to w niczym nie zmienia faktu, że stali oni po stronie zbrodni. Ich wątpliwości i porywy serca to za mało. Jest czas, w którym nie można stać po obu stronach barykady. Tego pomagającego milicjanta szarpał za klapy płaszcza sanitariusz w szpitalu krzycząc, że ma ręce zdrętwiałe od noszenia trupów. I tak, to były realne trupy, a chęć pomocy ze strony tego milicjanta stała się nagle niewidoczna i nierealna. Bo przyszła za późno – wtedy, kiedy te trupy już dawno leżały w kostnicy. Jednak to nie milicjant wydal rozkaz strzelania do ludzi, wydali go inni ludzie w innym miejscu. Narada u Gomułki również znalazła swoje miejsce w tym filmie – pokazała go zmęczonego, zdającego sobie chyba sprawę z własnego upadku i zbliżającego się końca kariery. Pokazała z całą obrzydliwością zepsucie tego ustroju, zepsucie tych ludzi, z których nikt nie reaguje, kiedy ogłaszana jest decyzja o użyciu broni.

Ten film jest moim zdaniem lekturą obowiązkową. Aby pamiętać. Na przykład o tym:

1945-1947 – Wojciech Jaruzelski bierze udział w zwalczaniu polskiego podziemia niepodległościowego.

1970 – Wojciech Jaruzelski jako minister obrony narodowej bierze udział we wspomnianym spotkaniu u Gomułki.

2010 – Wojciech Jaruzelski zostaje zaproszony przez Prezydenta RP na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

Nie płaczcie matki, to nie na darmo?

wtorek, 12 października 2010

Wio koniku, wio...


Miałam pisać o "inwigilowanych" dziennikarzach, ale pomyślałam, że miło będzie przedstawić Wam naszą podróż na południe. A już szczególnie miło będzie to zrobić dla mojej babci, która podróży tej była bardzo ciekawa.

Plan wyjazdu o szóstej rano w sobotni słoneczny poranek tylko trochę nam się nie udał. Ludzki organizm głupi nie jest i stawia mocne weto w sytuacjach, kiedy chcemy zafundować mu coś, co nie mieści się w jego pojęciu godnego wypoczynku. Powszechną Deklarację Praw Człowieka czytał czy jak? :) Tak było i teraz, ale mimo wszystko kilka minut po siódmej siedziałyśmy już w samochodzie.

Gapiąc się niezbyt przytomnie na mapę zauważyłam, że w okolicy Piotrkowa Trybunalskiego jest opactwo cystersów. O tak – stwierdziłam - musimy to zobaczyć. Zjechałyśmy z trasy katowickiej i przejeżdżając przez główne ulice Piotrkowa kierowałyśmy się w kierunku Sulejowa, gdzie znajduje się to zgromadzenie. Znacie takie uczucie, kiedy w momencie zadawania pytania wiecie, że po przebrzmieniu tych słów nie spotka Was nic dobrego?. Nie wiem jakie licho kazało mi wyrazić zdziwienie, że w Piotrkowie jest Zamek Królewski. U. spojrzała na mnie z wymalowaną na twarzy pogardą i powiedziała: ktoś, kto mieni się taką patriotką jak Ty powinien chyba wiedzieć o roli Piotrkowa w średniowieczu. Zbladłam i zimny pot wystąpił mi na skronie. Nie miałam nic na swoje usprawiedliwienie :). Musiałam wyglądać mocno nietęgo, skoro U. ulitowała się nade mną mówiąc, że jest świeżo po lekturze „Historii Polski” Tymowskiego, Kieniewicza i Holzera, którą to książkę sama wcisnęłam jej w ręce. I tak, spędzając czas na miłych pogawędkach, dojechałyśmy do cystersów. Opactwo, rozświetlone jesiennym słońcem mury, kościół i małe muzeum z bardzo pomocną panią kustosz. W muzeum jest na przykład czaszka, na której dokonano (w XVI w.!) trepanacji, opisana historia o pająku zatruwającym jadło mnichów i wiele innych ciekawostek. Plus oczywiście historia zakonu, obrazy, ornaty i rzeźby.





Jedziemy dalej. Kolejnym naszym przystankiem są Krzeszowice. Miejsce to zainteresowało mnie ze względu na podobno najstarszy istniejący dom zdrojowy w Polsce. Pomysł z uzdrowiskiem wpadł do głowy Augustowi Czartoryskiemu, ale nie udało się to na taką skalę jak w innych miejscach i w miejscowości tej wita nas tylko charakterystyczny zapach siarki (woda siarczanowo-wapniowa) i kilka budynków świadczących o dawnej świetności miejsca. Między innymi pałac Potockich, który w czasach PRL był - o ile dobrze zrozumiałam - domem wychowawczym dla trudnej młodzieży. I łazienki „Zofia”, oszpecone niestety jakimś koszmarnym łącznikiem z blachy falistej, który prowadzi do dalszej części zlokalizowanego w nim ośrodka rehabilitacyjnego. 










Dla mnie jest coś rozczulającego w miejscowościach, po których widać ile kiedyś znaczyły. Rozczula mnie przykurzona, zapomniana potęga. Widać to przecież patrząc na mury niszczejących budowli, widać to często po kościołach, po rynkach. Senne, zamglone miasteczka. Zawsze zastanawiam się, czy mogą się jeszcze obudzić? Co mogą nam pokazać, jaką naukę za sobą niosą? Czy w ogóle chcemy w nich coś zobaczyć? Czy chcemy zamknąć oczy i ujrzeć te rynki tętniące kiedyś życiem, te krzyżujące się szlaki handlowe, tych władców, dla których te miasta były tymi ulubionymi?

To na razie pierwsza część opowieści.
W drugiej części znajdą się: zamek w Tenczynku, Wadowice, Mucharz i Kalwaria Zebrzydowska
 
Na deser coś zupełnie niezwiązanego z podróżami, ale nie mogłam się powstrzymać
No, to się nazywa pytanie sugerujące, jestem naprawdę pod wrażeniem. Ja znalazłam się w grupie 10%, coś chyba mocniejszych sugestii potrzebuję :)))


poniedziałek, 27 września 2010

Temu dała bo malutki...

Korzystając  z sobotniej nieobecności U. zakupiłam sobie „Rzepę”. Wolność prasy gościła w naszym domu jeden dzień – przy niedzielnym śniadaniu zobaczyłam w oczach U. niebezpieczne gromy rzucane mi znad przygotowanych przeze mnie pysznych i zdrowych kanapek :). Byłam jednak dzielna i nie zważając na przeciwności przeczytałam sobie to, po co tę gazetę kupiłam – wywiad z Jarosławem Kaczyńskim. Cymes, słone paluszki i czekolada z orzechami – ostro, precyzyjnie i przejrzyście. Czytało się jak ciekawą książkę. Ba!, nawet nam się z U. podyskutować spokojnie o tym udało, co ostatnio nieczęsto jest nam dane. Mam co prawda podejrzenia, że spokój rozmowy wynikał z tego, że dysputę rozpoczęłyśmy na cmentarzu i głupio  było tam głos podnosić, no ale jednak. Leniwa rozmowa pełna kurtuazji uśpiła moją czujność i zwierzyłam się z U.  z pewnych wątpliwości dotyczących jednej z wypowiedzi Kaczyńskiego. U. nie bez złośliwej satysfakcji odpowiedziała mi: „To Twój prezes nie mój” i nastrój prysł :).

Tego samego dnia po południu znów sięgnęłam po „Rzepę” i znalazłam tam coś co wywołało u mnie napad niekontrolowanego śmiechu.
Rzecz miała tytuł „Kolorowe policjantki górą”.

Żeby zostać funkcjonariuszem słynnej Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej (RCMP), najlepiej być czarnoskórą kobietą. Tak wynika z nowych założeń rekrutacji RCMP. Jak napisał dziennik „The Globe and Mail“, wśród nowo przyjmowanych ma być 30 proc. kobiet, 20 proc. przedstawicieli tzw. widocznych mniejszości oraz 10 proc. mniejszości tubylczych: Indian i Eskimosów. W chwili obecnej policja jest „bastionem“ białych mężczyzn. W Kanadzie kobiety stanowią 51 proc., widoczne mniejszości (Murzyni, Azjaci, Latynosi i Arabowie) – 15 proc., a rdzenni mieszkańcy kraju – 4 proc.
– Musimy dobrze reprezentować społeczności, którym służymy. Tymczasem w społeczeństwie nie ma wyłącznie mężczyzn o wzroście sześć stóp i dwa cale (2 metry – przyp. red.) – oświadczyła inspektor RCMP Jo Ann Smith, szefowa wydziału ds. równego zatrudnienia


Przepraszam, to ma być szkółka spełniania marzeń, czy policja? Policja nie jest chyba od reprezentowania społeczności, tylko od chronienia jej. Likwidacja nierówności społecznych kosztem bezpieczeństwa? I kto w ogóle wpadł na pomysł, że lepiej nakazać niż dać swobodę zatrudniania? Przecież gdyby pracodawca chciał kobiet, widocznych mniejszości czy Indian i Eskimosów, to by ich zatrudnił.  Jeżeli tam ich nie ma, to widocznie lepiej sprawują się dwumetrowe chłopaki. Ale nie, trzeba pracodawcy to narzucić prawem, żeby nikt nie poczuł się urażony, żeby wyrównać szanse. A dlaczego tylko kobiety i widoczne mniejszości?  Ten konkurs życzeń można przecież rozszerzyć również na mniejszości niewidoczne i cholera wie co jeszcze, żeby wszystkim było miło i dobrze. Nieważne umiejętności, ważna równość. A koszty jej uzyskania? A stawianie tych wymienionych  grup w sytuacji osób ograniczonych umysłowo, którzy według prawodawcy niczego sami nie osiągną? Jak oni mają się z tym czuć? Ja czułabym się nietęgo. Druga sprawa to to, jak zachowywałyby się osoby pozyskane do pracy z awansu społecznego. Czy nie czułyby potrzeby udowodnienia sobie i innym, że są na właściwym miejscu?. I to moim zdaniem mogłoby rodzić problemy. Osoby, które czują się dyskryminowane mogą mieć tendencje do wymuszania - świadomie lub nie - jakiegoś specjalnego traktowania.  Mogą nie czuć się dobrze w jakiejś ich zdaniem opresyjnej większości.  Te dwumetrowe chłopaki wiedzą, że dostali się do pracy bo byli dobrzy i taka świadomość daje spokój i pewność w przeciwieństwie do zastanawiania się co by było gdybym nie była czarnoskórą kobietą, czy Eskimosem. I jak bardzo muszę pokazać swoim kolegom, że jestem dobra, że tu się nadaje. A to w sytuacji pracy w policji nie jest chyba jednak najlepszym rozwiązaniem. I w sumie chyba krzywdą dla obu stron. I dla tych, którzy tam są jako biali mężczyźni, i dla tych, którzy mają tam przyjść z wyliczoną procentowo precyzją.

Każdy widział pewnie taki obrazek, kiedy dziecko płacze i krzyczy, bo rodzic nie chce kupić mu zabawki. Tu, teraz, natychmiast. Dwa słowa kojarzą mi się z takim obrazkiem. Równość i tolerancja. Oba zostały tak przeinaczone przez polityczną poprawność, że widzę je jako małe, rozkapryszone dzieci krzyczące: daj mi to, chcę tego teraz, bo inaczej zacznę  tupać nogami i płakać.  Bez oglądania się na innych, bez pokory, bez cierpliwości. Tu, teraz, natychmiast.

Wczoraj byłyśmy na koncercie Conchy Buiki na festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Bardzo mi się podobało. U. twierdzi, że jak na mnie to reagowałam nad wyraz żywiołowo, bo wstałam i klaskałam trzymając ręce w górze :). Ale jak można było tak nie reagować słysząc na żywo coś czego słuchało się całymi dniami, podziwiając barwę głosu i siłę emocji z tego głosu płynącą.

czwartek, 16 września 2010

Traktat o granicach i przyjaźni

Miejsce krzyża jest w kaplicy i na cmentarzu, a jego obecność na ulicy może
zagrażać przechodniom. Komorowski?. Nie, to Michaił Murawiow, zwany również
"Wieszatielem", który swój przydomek zdobył tłumiąc powstanie styczniowe na
Litwie. W sumie ja mu się nie dziwię - żeby zniszczyć pamięć trzeba uderzyć
w jej symbole.

A symbolami pamięci o wolnym kraju i powstańcach były właśnie krzyże.

W co chce uderzyć Kancelaria Prezydenta najpierw chyłkiem montując tablicę a
potem bezgłośnie przeprowadzając krzyż do kaplicy?. I dlaczego akurat
dzisiaj?. Co takiego stało się 10 kwietnia, co spowodowało, że prezydent i
premier nie potrafią spojrzeć w oczy ludziom zebranym na Krakowskim
Przedmieściu i wszystkie działania dotyczące symbolu pamięci tej tragedii
podejmują za ich plecami. Bez odrobiny dobrej woli. Ok, w takim razie moja
dobra wola też się kończy. Uznaję, że termin przeniesienia nie jest
przypadkowy. W przeddzień rocznicy napaści na Polskę, naszych obecnych
sprzymierzeńców w smoleńskim śledztwie. Po co ich drażnić obecnością tego
krzyża w tak smutną rocznicę?. Czekam tylko, aż w ramach naprawiania
stosunków wydamy im Zakajewa.

czwartek, 9 września 2010

Enterram-se os mortos e alimentam-se os vivos

To było chyba ze cztery lata temu. Piękny, bardzo ciepły dzień, rozpięty płaszcz i niesforne słońce ślizgające się po granicie i marmurze. Wszystkich Świętych, cmentarz. Łapię się na myśli, że pewnie taka pogoda to codzienność o tej porze roku w Hiszpanii, Portugalii, ale przecież nie u nas.
1 listopada 1755. Lizbona. Ranek. Miasto już wstało, mogły się zapełniać kościoły, ulice, dzień świąteczny powinno się spędzać z innymi, ciągnie wtedy do ludzi. Czy wtedy też było tak piękne słońce?. W domach jednak mógł panować chłód rozpędzany wesołym ogniem pyrkającym w piecach i zamkniętym w lampach. Jedno z najtragiczniejszych trzęsień ziemi w historii ludzkości. 9 stopni w skali Richtera. Miasto złożyło się jak domek z kart, pękały domy, w ziemi tworzyły się ogromne wyrwy. Potem przyszedł pożar, niszczył to czego nie zdążyła zniszczyć ziemia. Przerażeni mieszkańcy chcąc schronić się w porcie nad Tagiem nie spodziewali się, że fala tsunami o wysokości 20 metrów zaleje całe nadbrzeże i centrum Lizbony.  Sebastião José de Carvalho e Melo premier królestwa Portugalii zarządza natychmiastową odbudowę miasta, wygaszenie pożarów , grzebanie zmarłych i pomoc rannym. Baixa – szerokie, prostopadłe ulice, dzielnica wybudowana na gruzach, przykład neoklasycyzmu w projektowaniu urbanistycznym. Miasta dotknięte tragedią ciągną mnie do siebie, szukam w murach i na ulicach śladów życia, śladów złamania i przebudzenia się. Baixa robi wrażenie, ale dla mnie nie ma w niej ruchu, nie ma w niej czegoś prawdziwego, jest czymś sztucznym, pomysłem, a nie życiem. Sklepy, kawiarnie, pełno ludzi na ulicach – tych prostopadłych i szerokich. Takich na których nie można się zgubić. Ale ciężko jest przytulić się do tych murów, dotknąć ich i poczuć historię. Tak jak tę historię czuję się w jedynej zachowanej po trzęsieniu ziemi, zbudowanej jeszcze przez Maurów Alfamie. Jak czuję się ją w Belém.
Lizbona doprowadzała mnie do szału. To znak, że coś mi się podoba. Kiedy jestem spokojna, zapamiętuję jedynie śliczne obrazki, ale nic nie wpada mi w serce. Tam miałam ochotę rzucić się do Tagu i już nie wypływać. Albo nic mi się nie podobało, albo podobało mi się wszystko. Każdego dnia czułam coś innego. Nie byłam łatwym towarzyszem podróży – U. namęczyła się ze mną nielicho. Wkurzał mnie upał i muchy, tysiące turystów, tysiące zdjęć robionych przez U. Nie czułam tych żółtych tramwajów, co więcej kiedy zobaczyłam, że starsi mieszkańcy z siatkami zakupów nie mogą do nich wsiąść ze względu na turystyczny tłok zapałałam żądzą mordu :). Denerwowały mnie te śliskie ulice i cały czas miałam wrażenie, że zaraz skończę w gipsie. Od wind uciekałam jak najdalej. No dramat po prostu. Ale serce mi miękło kiedy słyszałam rozmowy pań idących za nami w Alfamie, które swobodnie przez szerokość ulicy wymieniały jakieś uwagi o życiu i sąsiadach, kiedy w autobusie w uspokajanie płaczącego dziecka zaangażowała się cała gromada ludzi łącznie z nami. U. pokazywała dzieciakowi język, starsza pani ciężarówkę za oknem, ja potrząsałam jakąś butelką, pan z naprzeciwka wyjmował coś z kieszeni. I było fajnie. Kiedy w Belém trafiłyśmy do jakiejś knajpy z wypisanym menu po portugalsku długopisem na kartce i w planach miałam już wybranie pierwszego dania z listy bo nazwa ładnie wyglądała, ale pani kelnerka coś niecoś jednak po angielsku mówiła. Kiedy mijałyśmy gwiżdżących robotników. Ot ludzie, ot życie. I to właśnie jest piękne. Kiedy miasto żyje a nie jest jedynie zbieraniną pięknych, zapierających dech w piersiach, ale pustych, wykorzenionych murów.

A pod pomnikiem Odkrywców nie mogłam przestać gapić się w rzekę. Bo żadne miasto, nawet moja ukochana Warszawa nie może się u mnie równać z kawałkiem lasu, pola czy wody.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Gdzie jeszcze mężne nie wygasło plemię

Nasze wspólne wyjazdy z U. charakteryzuje powtarzająca się zawsze marszruta. Punktem obowiązkowym jest dla mnie dotarcie do miejsc, w których historia mocno zaznaczyła swoją obecność, do miejsc, w których tworzyły się zręby danego państwa, do pomników, które upamiętniają walki o niepodległość. Moje silne odchylenie martyrologiczne sprawia mi tyle radości, że kiedy w 30-stopniowym upale docieramy do kolejnego małego pomniczka, U nie jest w stanie się na mnie gniewać, tylko grzecznie tłumaczy mi wszelakie zapisane tam inskrypcje. Po czym ja z szelmowskim uśmiechem rozpoczynam swój wykład o istocie związków społeczeństw z ich ojczyznami. Myślę, że musi to być przeraźliwie patetyczne i przewidywalne, ale przyznaję – silniejsze ode mnie.

Kiedy kilka dni temu przechodziłam przez Krakowskie Przedmieście, zobaczyłam grupę Portugalczyków, którzy z zapałem rozprawiali pod pomnikiem Adama Mickiewicza.  Pomyślałam od razu, że ja muszę wyglądać na obczyźnie dokładnie tak samo i uśmiechnęłam się pod nosem. Potem jednak zaczęłam zastanawiać się, nad czym mogli tak rozprawiać. Jak taki Adam Mickiewicz jest przedstawiony w portugalskim przewodniku, który trzymali w rękach.

Czy zawarta jest tam jedynie zdawkowa informacja, że wielkim poetą był? Czy może jako ciekawostka podany jest fakt jego romansu z mesjanizmem?  Czy będący przedmiotem ostrej krytyki list do cara? A może oprócz obowiązkowych wersów „Pana Tadeusza” znajdziemy tam odniesienie do słynnych „nocnych rozmów rodaków” z „Do matki Polki”?  Czy to, co tam przeczytają, skłoni ich do poszukania czegoś więcej? I o czym będą myśleć, kiedy spod pomnika przejdą pod krzyż?

Tak, krzyż. Krzyż, który dla mnie jest przede wszystkim symbolem historycznym i kulturowym.  Dzięki obecności krzyży w przestrzeni publicznej wiem, że jestem w Polsce, wiem, że zachowuję ciągłość z moimi przodkami i jest mi z tym dobrze. Ten symbol nigdy nie był dla mnie opresyjny i jego opresyjności nie widzę, choć staram się zrozumieć, że dla innych może mieć wydźwięk zgoła odmienny. Jednak „Akcji Krzyż” nie rozpatruję na płaszczyźnie społecznej, a jedynie politycznej. I jako taką rozumiem niestety doskonale.  PO z wdziękiem drogowego walca chce zniszczyć wszystko, co nie daje jej pozytywnego kapitału. Stąd moim zdaniem  jej alergiczna niechęć do krzyża przed Pałacem Prezydenckim. To - jak powiedziałam - jestem w stanie zrozumieć. Jednak wszystko się we mnie burzy, kiedy do tego celu używa się  stylistyki mającej na celu sprowadzenie grupy obrońców do roli oszołomów będących nie w pełni władz umysłowych. Czy nikt nie widzi, że przy wsparciu partii rządzącej i zaprzyjaźnionych mediów można przedstawić tak praktycznie każdą grupę wyrażającą niezadowolenie, lub wznoszącą jakieś postulaty? Czy nikt się nie zastanawia kto będzie następny?

Właśnie zamykamy walizki i jedziemy na wakacje. Wrócę za 2 tygodnie :)