poniedziałek, 27 września 2010

Temu dała bo malutki...

Korzystając  z sobotniej nieobecności U. zakupiłam sobie „Rzepę”. Wolność prasy gościła w naszym domu jeden dzień – przy niedzielnym śniadaniu zobaczyłam w oczach U. niebezpieczne gromy rzucane mi znad przygotowanych przeze mnie pysznych i zdrowych kanapek :). Byłam jednak dzielna i nie zważając na przeciwności przeczytałam sobie to, po co tę gazetę kupiłam – wywiad z Jarosławem Kaczyńskim. Cymes, słone paluszki i czekolada z orzechami – ostro, precyzyjnie i przejrzyście. Czytało się jak ciekawą książkę. Ba!, nawet nam się z U. podyskutować spokojnie o tym udało, co ostatnio nieczęsto jest nam dane. Mam co prawda podejrzenia, że spokój rozmowy wynikał z tego, że dysputę rozpoczęłyśmy na cmentarzu i głupio  było tam głos podnosić, no ale jednak. Leniwa rozmowa pełna kurtuazji uśpiła moją czujność i zwierzyłam się z U.  z pewnych wątpliwości dotyczących jednej z wypowiedzi Kaczyńskiego. U. nie bez złośliwej satysfakcji odpowiedziała mi: „To Twój prezes nie mój” i nastrój prysł :).

Tego samego dnia po południu znów sięgnęłam po „Rzepę” i znalazłam tam coś co wywołało u mnie napad niekontrolowanego śmiechu.
Rzecz miała tytuł „Kolorowe policjantki górą”.

Żeby zostać funkcjonariuszem słynnej Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej (RCMP), najlepiej być czarnoskórą kobietą. Tak wynika z nowych założeń rekrutacji RCMP. Jak napisał dziennik „The Globe and Mail“, wśród nowo przyjmowanych ma być 30 proc. kobiet, 20 proc. przedstawicieli tzw. widocznych mniejszości oraz 10 proc. mniejszości tubylczych: Indian i Eskimosów. W chwili obecnej policja jest „bastionem“ białych mężczyzn. W Kanadzie kobiety stanowią 51 proc., widoczne mniejszości (Murzyni, Azjaci, Latynosi i Arabowie) – 15 proc., a rdzenni mieszkańcy kraju – 4 proc.
– Musimy dobrze reprezentować społeczności, którym służymy. Tymczasem w społeczeństwie nie ma wyłącznie mężczyzn o wzroście sześć stóp i dwa cale (2 metry – przyp. red.) – oświadczyła inspektor RCMP Jo Ann Smith, szefowa wydziału ds. równego zatrudnienia


Przepraszam, to ma być szkółka spełniania marzeń, czy policja? Policja nie jest chyba od reprezentowania społeczności, tylko od chronienia jej. Likwidacja nierówności społecznych kosztem bezpieczeństwa? I kto w ogóle wpadł na pomysł, że lepiej nakazać niż dać swobodę zatrudniania? Przecież gdyby pracodawca chciał kobiet, widocznych mniejszości czy Indian i Eskimosów, to by ich zatrudnił.  Jeżeli tam ich nie ma, to widocznie lepiej sprawują się dwumetrowe chłopaki. Ale nie, trzeba pracodawcy to narzucić prawem, żeby nikt nie poczuł się urażony, żeby wyrównać szanse. A dlaczego tylko kobiety i widoczne mniejszości?  Ten konkurs życzeń można przecież rozszerzyć również na mniejszości niewidoczne i cholera wie co jeszcze, żeby wszystkim było miło i dobrze. Nieważne umiejętności, ważna równość. A koszty jej uzyskania? A stawianie tych wymienionych  grup w sytuacji osób ograniczonych umysłowo, którzy według prawodawcy niczego sami nie osiągną? Jak oni mają się z tym czuć? Ja czułabym się nietęgo. Druga sprawa to to, jak zachowywałyby się osoby pozyskane do pracy z awansu społecznego. Czy nie czułyby potrzeby udowodnienia sobie i innym, że są na właściwym miejscu?. I to moim zdaniem mogłoby rodzić problemy. Osoby, które czują się dyskryminowane mogą mieć tendencje do wymuszania - świadomie lub nie - jakiegoś specjalnego traktowania.  Mogą nie czuć się dobrze w jakiejś ich zdaniem opresyjnej większości.  Te dwumetrowe chłopaki wiedzą, że dostali się do pracy bo byli dobrzy i taka świadomość daje spokój i pewność w przeciwieństwie do zastanawiania się co by było gdybym nie była czarnoskórą kobietą, czy Eskimosem. I jak bardzo muszę pokazać swoim kolegom, że jestem dobra, że tu się nadaje. A to w sytuacji pracy w policji nie jest chyba jednak najlepszym rozwiązaniem. I w sumie chyba krzywdą dla obu stron. I dla tych, którzy tam są jako biali mężczyźni, i dla tych, którzy mają tam przyjść z wyliczoną procentowo precyzją.

Każdy widział pewnie taki obrazek, kiedy dziecko płacze i krzyczy, bo rodzic nie chce kupić mu zabawki. Tu, teraz, natychmiast. Dwa słowa kojarzą mi się z takim obrazkiem. Równość i tolerancja. Oba zostały tak przeinaczone przez polityczną poprawność, że widzę je jako małe, rozkapryszone dzieci krzyczące: daj mi to, chcę tego teraz, bo inaczej zacznę  tupać nogami i płakać.  Bez oglądania się na innych, bez pokory, bez cierpliwości. Tu, teraz, natychmiast.

Wczoraj byłyśmy na koncercie Conchy Buiki na festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Bardzo mi się podobało. U. twierdzi, że jak na mnie to reagowałam nad wyraz żywiołowo, bo wstałam i klaskałam trzymając ręce w górze :). Ale jak można było tak nie reagować słysząc na żywo coś czego słuchało się całymi dniami, podziwiając barwę głosu i siłę emocji z tego głosu płynącą.

czwartek, 16 września 2010

Traktat o granicach i przyjaźni

Miejsce krzyża jest w kaplicy i na cmentarzu, a jego obecność na ulicy może
zagrażać przechodniom. Komorowski?. Nie, to Michaił Murawiow, zwany również
"Wieszatielem", który swój przydomek zdobył tłumiąc powstanie styczniowe na
Litwie. W sumie ja mu się nie dziwię - żeby zniszczyć pamięć trzeba uderzyć
w jej symbole.

A symbolami pamięci o wolnym kraju i powstańcach były właśnie krzyże.

W co chce uderzyć Kancelaria Prezydenta najpierw chyłkiem montując tablicę a
potem bezgłośnie przeprowadzając krzyż do kaplicy?. I dlaczego akurat
dzisiaj?. Co takiego stało się 10 kwietnia, co spowodowało, że prezydent i
premier nie potrafią spojrzeć w oczy ludziom zebranym na Krakowskim
Przedmieściu i wszystkie działania dotyczące symbolu pamięci tej tragedii
podejmują za ich plecami. Bez odrobiny dobrej woli. Ok, w takim razie moja
dobra wola też się kończy. Uznaję, że termin przeniesienia nie jest
przypadkowy. W przeddzień rocznicy napaści na Polskę, naszych obecnych
sprzymierzeńców w smoleńskim śledztwie. Po co ich drażnić obecnością tego
krzyża w tak smutną rocznicę?. Czekam tylko, aż w ramach naprawiania
stosunków wydamy im Zakajewa.

czwartek, 9 września 2010

Enterram-se os mortos e alimentam-se os vivos

To było chyba ze cztery lata temu. Piękny, bardzo ciepły dzień, rozpięty płaszcz i niesforne słońce ślizgające się po granicie i marmurze. Wszystkich Świętych, cmentarz. Łapię się na myśli, że pewnie taka pogoda to codzienność o tej porze roku w Hiszpanii, Portugalii, ale przecież nie u nas.
1 listopada 1755. Lizbona. Ranek. Miasto już wstało, mogły się zapełniać kościoły, ulice, dzień świąteczny powinno się spędzać z innymi, ciągnie wtedy do ludzi. Czy wtedy też było tak piękne słońce?. W domach jednak mógł panować chłód rozpędzany wesołym ogniem pyrkającym w piecach i zamkniętym w lampach. Jedno z najtragiczniejszych trzęsień ziemi w historii ludzkości. 9 stopni w skali Richtera. Miasto złożyło się jak domek z kart, pękały domy, w ziemi tworzyły się ogromne wyrwy. Potem przyszedł pożar, niszczył to czego nie zdążyła zniszczyć ziemia. Przerażeni mieszkańcy chcąc schronić się w porcie nad Tagiem nie spodziewali się, że fala tsunami o wysokości 20 metrów zaleje całe nadbrzeże i centrum Lizbony.  Sebastião José de Carvalho e Melo premier królestwa Portugalii zarządza natychmiastową odbudowę miasta, wygaszenie pożarów , grzebanie zmarłych i pomoc rannym. Baixa – szerokie, prostopadłe ulice, dzielnica wybudowana na gruzach, przykład neoklasycyzmu w projektowaniu urbanistycznym. Miasta dotknięte tragedią ciągną mnie do siebie, szukam w murach i na ulicach śladów życia, śladów złamania i przebudzenia się. Baixa robi wrażenie, ale dla mnie nie ma w niej ruchu, nie ma w niej czegoś prawdziwego, jest czymś sztucznym, pomysłem, a nie życiem. Sklepy, kawiarnie, pełno ludzi na ulicach – tych prostopadłych i szerokich. Takich na których nie można się zgubić. Ale ciężko jest przytulić się do tych murów, dotknąć ich i poczuć historię. Tak jak tę historię czuję się w jedynej zachowanej po trzęsieniu ziemi, zbudowanej jeszcze przez Maurów Alfamie. Jak czuję się ją w Belém.
Lizbona doprowadzała mnie do szału. To znak, że coś mi się podoba. Kiedy jestem spokojna, zapamiętuję jedynie śliczne obrazki, ale nic nie wpada mi w serce. Tam miałam ochotę rzucić się do Tagu i już nie wypływać. Albo nic mi się nie podobało, albo podobało mi się wszystko. Każdego dnia czułam coś innego. Nie byłam łatwym towarzyszem podróży – U. namęczyła się ze mną nielicho. Wkurzał mnie upał i muchy, tysiące turystów, tysiące zdjęć robionych przez U. Nie czułam tych żółtych tramwajów, co więcej kiedy zobaczyłam, że starsi mieszkańcy z siatkami zakupów nie mogą do nich wsiąść ze względu na turystyczny tłok zapałałam żądzą mordu :). Denerwowały mnie te śliskie ulice i cały czas miałam wrażenie, że zaraz skończę w gipsie. Od wind uciekałam jak najdalej. No dramat po prostu. Ale serce mi miękło kiedy słyszałam rozmowy pań idących za nami w Alfamie, które swobodnie przez szerokość ulicy wymieniały jakieś uwagi o życiu i sąsiadach, kiedy w autobusie w uspokajanie płaczącego dziecka zaangażowała się cała gromada ludzi łącznie z nami. U. pokazywała dzieciakowi język, starsza pani ciężarówkę za oknem, ja potrząsałam jakąś butelką, pan z naprzeciwka wyjmował coś z kieszeni. I było fajnie. Kiedy w Belém trafiłyśmy do jakiejś knajpy z wypisanym menu po portugalsku długopisem na kartce i w planach miałam już wybranie pierwszego dania z listy bo nazwa ładnie wyglądała, ale pani kelnerka coś niecoś jednak po angielsku mówiła. Kiedy mijałyśmy gwiżdżących robotników. Ot ludzie, ot życie. I to właśnie jest piękne. Kiedy miasto żyje a nie jest jedynie zbieraniną pięknych, zapierających dech w piersiach, ale pustych, wykorzenionych murów.

A pod pomnikiem Odkrywców nie mogłam przestać gapić się w rzekę. Bo żadne miasto, nawet moja ukochana Warszawa nie może się u mnie równać z kawałkiem lasu, pola czy wody.